zadania".<br>Bez postawienia kropki nad "i" intencje Johnsona są wprawdzie oczywiste, ale wnioski praktyczne żadne.<br>W końcu ani Rousseau, ani Shelley, ani Ibsen, ani Tołstoj czy nawet Brecht i Sartre nie "wstaną" już, "by wygłosić nam kazanie", nie założą żadnego "komitetu" powołanego do "uszczęśliwiania ludzkości" ani nie będą się starali uczepić "dźwigni władzy".<br><br>Jak więc okazać im lekceważenie?<br>Nie czytając ich dzieł?<br>(Ale sam Johnson przyznaje choćby, iż "czci Shelleya jako poetę".) Czytając je z obrzydzeniem?<br>Przenosząc wstręt do autorów na żyjących?<br>Strzegąc się intelektualistów nie tylko jako przyjaciół, dłużników, ojców, mężów czy kochanków, ale i myślowych szarlatanów?<br>Johnson właśnie w