przejścia między miastem a Zatorzem i zniknął. Zapewne, jak to miał w zwyczaju, zanurzył się w echośpiewne wiadukty, w ciasne przesmyki ulic i wybrukowane kapslami podwórka.<br>* * *<br>Nie minął wcale dzień, tydzień ani miesiąc. Jeszcze tego samego popołudnia Zygmunt wypłynął na powierzchnię zdarzeń. Wyszedł z miejskiego lasu przy Radiu Olsztyn i ukłonił się znajomemu z czasów studiów, niesłychanie ambitnemu redaktorowi Kwieciowi. Redaktor właśnie skończył dyżur i wsiadał do niebieskiego forda. Na pytanie, czy przypadkiem nie podwieźć, Zygmunt odpowiedział stanowczo, acz uprzejmie, że nie. Minąwszy staw z parką nieruchomych łabędzi, które bezskutecznie próbowała podkarmić zasuszona babuleńka, skręcił w Wojska Polskiego. Prawie w tym samym