ciągle odwoływali się rodzice, dziadkowie, szwagrowie i zastępy owdowiałych ciotek - nic bardziej złowieszczego niż pragmatyka.<br>Przeciskaliśmy się wąskim przesmykiem między hodowlami lisów Balcerowicza, w gąszczu bylic, pokrzyw, wzdłuż drewnianych rynien odprowadzających ścieki. Odór był czasem nie do zniesienia i wypełniał powietrze szczelnie, dopiero za piaszczystym wzgórzem, tuż przy torach kolejowych ustępował, cofał się pod naporem całej gamy olejków eterycznych, żywicy i drażniącego pyłku traw.<br>Przed nami rozciągał się wysoki nasyp, w południowym słońcu połyskiwały szyny przykute do grubych, smolnych belek podkładowych, zakreślały szeroki łuk na horyzoncie i znikały gdzieś w ciężkim, gorącym powietrzu jak w piecu hutniczym. <br>Leżeliśmy czasem przez kilka