było nawet użycie siły, skoro brakło wnętrz, do których pozwoliłaby wtargnąć. Wicher przepędzał między wysokimi bastionami tumany gryzącej kurzawy. Regularne mozaiki czerniejących otworów wypełniał piasek, wciąż osypujący się ciurkiem, który tworzył u ich nasady strome stożki niby miniaturowych lawin. Nieustający, sypki szelest towarzyszył im w całej wędrówce. Młynkujące anteny, lufy wahadłowe chodzących <orig>geigerów</>, mikrofony ultradźwiękowe i czujniki promieniste milczały. Słychać było tylko poskrzypywanie piasku pod kołami, urywane wycie rozpędzających się silników, kiedy zmieniali szyk, skręcając, kolumna na przemian znikała w głębokim, chłodnym cieniu, rzucanym przez omijane kolosy, to znów wynurzała się na oświetlony szkarłatnie piach.<br>Dotarli wreszcie do tektonicznego pęknięcia. Była