męża. Przegryzali suchą, twardą do przesady, czosnkową kiełbasą, popijali dobrą herbatą, nie żadnym surogatem. Nie tongą, ale najprawdziwszą angielską. Pomyślał, może spróbować naciągnąć gospodarza na jakąś w tej materii darowiznę. Pewnie warto, ale odeszła go odwaga. Obaj nie słodzili. Było w tym coś pośredniego pomiędzy furmańskim poczęstunkiem a klasztorną wieczerzą wędrowców. Chleb brali z jednego kamionkowego talerza. Zdarzało się, że ich palce się stykały, oddechy mieszały. Na dworze smętek i chłód, niepokoju najwięcej. Za ścianą, tak blisko, ogień buzował pod kuchenną blachą i trwały domowe obrządki. Doszła mdła woń skrobin. Ksiądz pił zdrowo, pełnymi haustami, błyskał żółtymi zębami psiaka, gryząc kiełbasę