zamroczenia. Zawsze jednak wracali, znów pełni życia, zregenerowani, najwyraźniej nie pamiętając, że przychodzą po ten sam nędzny narkotyk.<br>W gruncie rzeczy czułem się poniżony w roli przewodnika. Zazdrościłem im tej "operatywności", z jaką wodzili zaspanymi oczami po świecących pustkami regałach, tego niezdecydowania w wyborze książki, jakby samo trzymanie w rękach woluminu i sylabizowanie tytułu było ekwiwalentem całościowej lektury. <br><br>Pytałem ich o to, wiedziony zazdrością i ciekawością, ale wówczas nagle budzili się z odrętwienia, błyskawicznie odkładali książkę na półkę i z udawaną troską odpowiadali: Słucham? Nieco później sam jednak udzieliłem sobie satysfakcjonującej odpowiedzi, czytając historię Leverkühna. Było to przeżycie, które już nigdy