towarzystwa. Cuchnąłem tak, że psy w Papar, odsypiające spiekotę południa w cieniu drzew, budziły się z głębokiego snu, kiedy nadchodziłem, pociągały nosem i szybko przenosiły się na drugą stronę zaułka. W Kenigao zlitował się nade mną sanitariusz, który odstąpił mi puszkę bardziej cywilizowanego preparatu. Wziąłem zaraz prysznic, potem powierzyłem przesiąknięte wonnościami Wschodu szaty chińskiemu praczowi, który rzucił się na nie z zajadłością cechującą ten zawód. Sam przebrałem się i zostałem przyjęty ponownie do społeczności. Wieczorem, popijając piwo z puszki, siedziałem tuż pod wielkim, przytwierdzonym do sufitu wiatrakiem, którego obracające się z wolna skrzydła rzucały migocące cienie na moje notatki.<br><br> Mój rozmówca