obrazów, kandelabrów i luster. Monsignor Rigaud, masywny, o wielkim różowym obliczu pozbawionym jakiegoś charakterystycznego rysu, podniósł się trochę ociężale zza biurka. Przywitanie jego było sympatyczne. Po prostu <page nr=61> zwyczajne, normalne. Po raz pierwszy takie w Rzymie. Bez żadnego skrępowania czy rekompensowanych zdwojoną serdecznością przełamywań się, no i bez tego uważnego, nieufnego zainteresowania, które mnie tak zawsze niecierpliwiło.<br>- Po włosku będziemy mówić czy po francusku, co pan woli? - zaczął od tego pytania monsignor Rigaud. - A może po łacinie?<br>Nie żartował. Ustalał. Tyle że w sposób wesoły, lekki. - Nie mam wprawy w mówieniu po łacinie, a szkoda, bo najmniej błędów robię w rym języku