po podłodze, odbiła się od listwy przy piecu kaflowym i zatrzymała pod drzwiami. Zaraz usłyszałem ten inny, jakby głębszy ton dębowego drewna, mój chichot, jakieś pierwsze próby wyrażenia zachwytu w języku. Jeśli dobrze zrozumiałem, powiedziałem wtedy "anga" - tak nazywałem kiedyś księżyc - reszta ginęła gdzieś w głuchych, niskich dźwiękach albo osiągała zawrotne rejestry, poza wysokim c, poza wszelkimi oktawami.<br>Nie przyjedzie, to jasne, chciałem tylko ją usłyszeć, choćby tylko jej oddech spokojny, uporządkowany, czego się więcej można spodziewać o czwartej czterdzieści nad ranem. O tej porze się śpi, bloki przy ulicy Koniewa wyglądają jak olbrzymie kondensatory w zepsutym układzie scalonym, na ulicach