oszalałe, rusza wielka machina, zrywa ostatnie liście, w ciągu kilku minut drzewa stoją nagie; zieleń na nich z pewnością jest tylko atrapą, tak naprawdę tu jest zawsze zima, chłód aż do przerażonych kości. Wzdymają się wszystkie drzwi w sanatorium, jakby nie były drzwiami, tylko naciągniętą na framugach monstrualną gumą do żucia, trzeszczą okna, wydaje się, że szkło zaraz posypie się u naszych nóg niczym koraliki z zerwanego różańca. <br>Próbuję wyjrzeć przez okno, ale balkon zasłania mi widok na deptak, zresztą mało kto tu spaceruje, wszyscy schodzą do miasta. Trudno się dziwić, że chcą być między ludźmi, między ludźmi zdrowymi, którzy nie