zwięźle, pytał krotko. Ale nazajutrz, kiedy pierwszy mu się ukłoniłem, a potem w loggii podszedłem do niego, i on się rozgadał, utracił tajemniczość. Musiał być nieśmiały i bez wątpienia, tak jak ja, samotny. Szukał kogoś, do kogo mógłby się odezwać, natknął się na mnie i raz się przełamawszy, stawał się zwyczajnym księdzem z głuchej prowincji, który trafił do miasta na dłużej, niż przypuszczał, i już zaczynał się nim nudzić. Wspomniał wtedy, że tkwi tu od pięciu miesięcy. Natknąwszy się na niego w loggii i przywitawszy jak z dobrym znajomym, rzuciłem coś stereotypowego o upale, a następnie zagadnąłem, czy nie dokucza mu