starej gazety żółkły w ubikacji, no i na łóżku rosła szara purchawa pościeli. Dopadała Zygmunta mdława słabość. A trzeba było się zerwać, posprzątać, załatwić to i tamto, pogadać z tym i owym. A tu kicha, kaszanka, dół. Zygmunt nie miał pretensji do świata, w takich momentach swój i tylko swój żywot uważał za bzdet kompletny.<br>Któregoś dnia przesiedział od rana do nocy, gapiąc się przez okno na przechodzących dołem ludzi. Nieobecniał, przeczekiwał sam siebie... Jakby w tym oknie-przystanku wypatrywał autobusu, który powiezie go w powrotną drogę pamięci. Taki autobus musi przecież istnieć, musi przejeżdżać chociaż raz na jedno ludzkie życie