pół kilo za mamę, sto gramów za siebie i po slitku za mnie i sanie z reniferami, które poniosły nas po złocistym śniegu. Złotem tryskały zorze na wschodzie i na zachodzie, nie z nieba, ale z ziemi przesiąkniętej złotem. Segałowicz dał komu trzeba i zimny samolot pocztowy uniósł nas z Magadanu nad brylantowe morze lodu. Pod lodem ukrywały się łososiowate kety, gorbusze, kiżucze, czawycze. Lecieliśmy jak ptaki, wiele godzin, i marzliśmy w locie nad srogą, nieprzystępną krainą, która mnie urodziła. Nie jej wina, ona nie chciała. Ani mnie, ani nikogo, ona nas nie potrzebowała. Ona nikomu nic złego nie zrobiła, ona