jeszcze na osadę. Z kominów wstawały ku niebu lśniącemu szare zwitki dymów. Ktoś grał na cymbałach, ukryty w chłodnej zieleni ogrodu. Gwizdnęła jękliwie lokomotywa. Z lasu wybiegły dwa drżące, mdłe światełka. Przeleciał pociąg wypełniony ludźmi i pognał w stronę miasta, a stamtąd dalej, gdzieś w świat. Polek ruszył w stronę Puszkarni. Szedł bardzo wolno, oglądając się poza siebie. Gdy doszedł do tego miejsca, gdzie nie opodal rósł klon na zboczu pochyłym jak leśny ogród, zatrzymał się i patrzył na to drzewo takie zwyczajne, z poskręcanymi gałęziami, trochę przechylone ku łące niczym zmęczony kosiarz. Tutaj, pomiędzy życiem przeszłym a niewiadomym, zapragnął Polek