białawy, pokraczny kikut. Spotkanie z kimś takim jak inżynier Ossowiecki zawsze jest wydarzeniem pełnym podtekstów. Wtedy spotkali się przypadkiem. Na Puławskiej, Zaduszki za pasem, chłód, ktoś życzył jakiemuś Tadeuszowi najlepszego. Ponuro, szaro. Bielały okupacyjne afisze na murach, popaprane sadzą. Jassmont szedł, lepiej powiedzieć: wlókł się, i rozgarniał kleiste liście klonu. Szurał butami, ostatnio robił to, gdy miał dziesięć lat. Na rogu, gdzie znajoma apteka, babinka sprzedawała, mrucząc modlitwy, białe chryzantemy. U haczykowatego nosa wisiała kapka, długa na paznokieć, jak sopel bursztynu. Kościstymi palcami pocierała nabrzmiałe od wietrzyska i zimna fioletowe policzki. Ryży wyrostek, piegowaty jak indycze jajo, w taniuchnej czapeczce, zawzięcie