tak bym nie uciekł.<br>- No, co? - wykrzywia się Weber. - Ładne miasto?<br>- Miasto jak miasto - mówię i wdycham z rozkoszą zapach korytarza. Ludzie schodzą się na kolację. Ciągnie <page nr=85> karawana, objuczona talerzami, widelcami, łyżkami i pakuneczkami. Z hałasem mkną deck-boye, pojękując wloką się "tricoteusy", Thomson czyta książkę pod oknem. Idzie Suzanne. Waha się na mój widok, waham się i ja, wreszcie podchodzę i podaję jej kwiatki. Nie z myślą o niej je zerwałem, tylko tak, bo rosły, a tu na sztywnych korytarzach i kamienistym podwórzu nic nie rośnie, ale teraz te kwiatki wydają mi się najlepszym sposobem na złagodzenie żenującego spotkania. Suzanne patrzy