podłogę pień, ciężki, czarny od dziegciu czy smoły, wędruję po nim wzrokiem w górę i trafiam na stopy, dużo krwi, świeżej i zakrzepłej, kolana, uda, kawałki materii, chyba z pościeli, brzuch zapadnięty, wystające żebra, ramiona, krew, przybite nogi, ręce przybite do tego krzyża w moim domu, głowa opadła na ramiona, cofam się, krew, poślizg, ale cofam się, nie wiem, skąd tyle krwi na podłodze, w moim domu, rozmazana, jakby malowano nią ściany i sufit, nie wiem, jak długo tak się będę cofał, tamten nagle drgnął, próbuje się wyprostować, podniósł głowę, patrzy, tak, widzę oczy, umęczone, przekrwione, chce coś powiedzieć, rusza ustami