moja babka Jelizawieta, kiedy dziadek legł w pojedynku, poniechała synka na łasce krewnych męża i pomknęła do Paryża tańczyć w Folies Bergre u monsieur Marchanda. Nigdy nie wróciła do Rosji i tylko dziwne słuchy krążyły o niej, jakoby wyszła za mąż za hodowcę bawołów z Teksasu, który wystawił na jej cześć pałac z wodotryskiem. Ktoś zawistny opowiadał, że skończyła w paryskim przytułku, zżarta paskudną chorobą. Nie wierzę. Była to niezwykłej urody kobieta, może trochę za słodkiej, wiem, bo zachował się w rodzinie jej portrecik, miniatura, istne cacko. Taki był z niej ufryzowany cherubinek. Ilekroć zobaczę w kinie kankana, mam wrażenie, że