krokodyl, wielbłąd i wilk) świeciło beznadziejnie pustką. Kilku gazeciarzy ze schroniska, z plikami gazet niemieckich pod pachą, kręciło się na przystankach niezdecydowanie. Tramwaje bez ludzi okręcały się w pętli naokoło placu i dzwoniąc łańcuchami wlokły się wzdłuż alei. Drzewa stały ośnieżone, skrzące się w ostrym słońcu, jak wyrzezane z łamliwego kryształu. Był zwykły targowy dzień.<br>W głębi ulicy przestrzeń zamykały kamienne bloki domów i kępy nagich, wychudłych drzew. Za wiaduktem, chronionym kozłami hiszpańskimi, zasiekami i tablicami na torach, otoczony <page nr=36> kordonem żandarmów falował tłum i podpływał ku wiaduktowi. Z wnętrza tłumu wynurzały się pękate, okryte brezentem ciężarówki i mierząc kołami śnieg, ciężko