Czas teraz, bym opowiedział o drugim spotkaniu z inżynierem Henrykiem Wiatorem, spotkaniu dla mnie niespodziewanym, dramatycznym, w którym łajdackiej pamięci ojciec mój dopatrzyłby się fabuły, świętej pamięci zaś matka moja amorficzności. Trzy tygodnie po naszym poznaniu się u Tęgopytka, w niedzielę, ostry dzwonek (przeważnie był tępy) zmusił mnie do opuszczenia kwadratowego tapczanu mego ojca (jako że Wanda miała zjawić się po południu, na tapczanie owym nabierałem krzepkości) i udania się do drzwi, co nie jest - jak by się mogło wydawać komuś uprzedzonemu - nic nie znaczącym szczegółem, lecz detalem istotnym, gdyż po chwili drzwi, inżynier i ja staliśmy się częścią problemu mechanicznego