ledwo widząc uszy konia. Największy mrok panował - paradoksalnie - na samym gościńcu, w szpalerze drzew i gęstych krzy. Te ostatnie miały niejednokroć sylwetki tak sugestywnie demoniczne, że młodzieniec kilka razy z wrażenia aż się wzdrygał i odruchowo ściągał wodze, płosząc i tak już płochliwego wierzchowca. Jechał dalej, wyśmiewając w duchu swą lękliwość. Jakżeż można, u diaska, bać się krzaków? <br>Dwa krzaki nagle zagrodziły mu drogę, trzeci wyrwał wodze. A czwarty przystawił do piersi coś, co mogło być tylko grotem rohatyny.<br>Dookoła zatupały kopyta, zgęstniał odór końskiego i ludzkiego potu. Szczęknęło krzesiwo, sypnęły się iskry, rozbłysły latarnie. Reynevan zmrużył oczy i odchylił się