a dwa razy w tygodniu biegałam pod górkę do lekarki, aby także w sposób werbalno-migowy ulżyć cierpieniom duszy. <br>Początkowo szłam do niej jak na ścięcie. Jak już mówiłam, droga daleka, męcząca. Wyglądając jak siedem nieszczęść, skulona, ze zwieszonymi ramionami i opadającą ciężko od czarnych myśli głową, mijałam niechętnie zabarykadowane murami lub żywopłotami ponure wille, których pełno było na tej trasie. A działo się to gdzieś pod koniec marca: na pewno plucha, szarzyzna, zimnica. Krótko mówiąc, w zgranej harmonii ze mną jeden wielki uprzykrzony smutek. <br>I tak było do pewnego momentu bardzo określonego i wyraźnego, po którym nagle cały otaczający mnie