klasy (zdążył się jeszcze nacieszyć tą ostatnią chyba radością w jego życiu) ustała siła sprawcza i, właściwie, cel mojej edukacji szkolnej. Bo na te dobre stopnie uczyłem się przecież dla niego, a, kiedy umarł - na coraz gorsze. Bo nie bardzo już wiedziałem, komu to potrzebne. Zapasów dobrej opinii i słabnącego nawyku odrabiania zadawanych "pensów" starczyło mi jednak, by ostatnie dwa chude lata szkolne przebyć jakoś, z rozpędu po tłustych, aż do matury. <br> Mam więc poważne wątpliwości, co do zbawiennego wpływu szkoły na mój rozwój umysłowy. Myślę, że gimnazjum go zapewne nie cofnęło, ale chyba jedyne, co się w mojej łepetynie rozwinęło