Gdy pan Soczewka siedział w sputniku,<br>Ludzi się zewsząd zbiegło bez liku,<br>Owację zrobił tłum samorzutnie.<br>Wreszcie mechanik włączył wyrzutnię<br>I sputnik nagle w górę wystrzelił,<br>Smugą skłębioną niebo ubielił,<br>Jeszcze przez chwilę w słońcu się mienił,<br>Aż wkrótce całkiem zniknął w przestrzeni.<br>Mknął pan Soczewka w dal niezmierzoną,<br>Księżyc niebawem w dole zapłonął<br>Chłodnym swym blaskiem, a sputnik chyży<br>Z każdą sekundą był coraz bliżej.<br><br>Minęło godzin, które się dłużą,<br>Ani za mało, ani za dużo,<br>Lecz właśnie tyle, ile potrzeba.<br>Czarne się stały obszary nieba,<br>Tylko glob ziemski w przestrzeń uciekał<br>I złotą tarczą jaśniał z daleka.<br><br>Nagle błysnęło