sielskiej, bo wielkomiejskiej, ale na pewno anielskiej - warszawskiej, w naszym mieszkaniu przy ulicy Częstochowskiej, bo wtedy - w tysiąc dziewięćset trzydziestym ósmym roku - po raz ostatni byliśmy razem wszyscy czworo: nasza piękna mama, mój starszy brat Renek i ja, siedmiolatek, i - oczywiście - nasz wspaniały tata, w mundurze wojskowym, bo zmobilizowano go niedawno jako lekarza i na święta otrzymał kilkudniowy urlop,<br>na stole zaś nie brakowało żadnej z tradycyjnych dwunastu wigilijnych potraw, a trzynastym - kresowym - przysmakiem była kutia przyrządzona przez babusię we Lwowie, przywieziona stamtąd przez kogoś znajomego (przez umyślnego, jak mówiliśmy żartem), czekająca w najchłodniejszym kącie spiżarki, by - zimna jak lód - pojawić