monotonne bzykanie i, zupełnie nieobecny, godzina za godziną wypełnia zeszyty fantastycznymi rysunkami swoich idealnych krajów: ich granice, ich jeziora i rzeki oznaczają, że zajmuję się organizowaniem przestrzeni, ale także, że pokonuję czas teraźniejszy, bo są to kraje takie, jakie kiedyś powinny być. Prawdę mówiąc, nie bardzo ludzkie, raczej mateczniki, sanktuaria nieskażonej puszczy, w której nawet dróg nie ma, tylko sieć kanałów do podróży po nich czółnem. Czyli nie darmo w ilustrowanych pismach francuskich z okolic roku 1840 podziwiałem murzyńskie pirogi i polowania na hipopotama, jak też czytałem Fenimore Coopera (<name type="tit">Tropiciel śladów</>), Mayne Reida (<name type="tit">Puszcza wodna w lesie</>), Marię Rodziewiczównę (<name type="tit">Lato leśnych