się co prawda nieco słabsze, indykator świecił w mroku ledwo jak gasnący węgielek, ale i tak wiedział, że musi biec, biec dalej, a nogi odmawiały już posłuszeństwa. Każde włókno jego ciała miało dość, wszystko w nim krzyczało, by zatrzymać się, stanąć, a choćby i runąć na pozornie tak zimne, tak nieszkodliwe płyty spękanego szkliwa. Gdy chciał spojrzeć w górę, ku gwiazdom, potknął się i poleciał do przodu na rozstawione ręce. Łkając chwytał oddech. Dźwignął się, wstał, kilka kroków przebiegł zataczając się na boki, potem rytm wrócił, poniósł go. Zatracił już poczucie czasu. Jak w ogóle orientował się w tej głuchej czerni