zupełnie innych powodów. Gdy razu pewnego niepewnie szedłem po korytarzu (chodzenie po korytarzach stawało się dla mnie coraz uciążliwsze, usiłowałem tak manewrować, aby nie napotkać ani Renée, ani Suzanne), zabiło mi nagle żywiej serce, przystanąłem i nadstawiłem ucha. Czyżby to było złudzenie? Ależ nie. Prawdziwe, żywe dźwięki, powiązane z sobą, płynne i biegłe, dochodziły z głębi gmachu. Zrazu mogłem powiedzieć tylko, że "słyszę jakąś muzykę", potem, choć nie nazwałbym utworu ani kompozytora, wpadające w ucho akordy, gamki i pasaże wydały się znajome i bliskie niby rysy twarzy napotkanej kochanki, z którą los i niesłychany rozpęd życia dawno już rozdzielił, zacierając pamięć