i lepką otchłań. W spoconej dłoni kilka suchych listków, bez koloru, wszystkie jednako ciemne i suche. Nic nie jest już szare, nie jest granatowe, już tylko może być czarne. Wyrzucił raz ręce w górę, czy to możliwe, że tam w górze jest niebo, gwiazdy, że wschodzi słońce, aby gdzieś w puszczę zapaść. Dla niego to niemożliwe. Chciał jeszcze pochwycić gałąź, gałąź, której pewnie nie było, bo wszystko było spłaszczone i nieme, straciło granice. Schodził w czeluść, dalej, zapadał się w gniazdo kamiennego ptaka. Ile odkrywał tu swobody, wielkie sale, a on przez całe życie nie umiał sensownie zapełnić tej jednej, w