się, bo mógł to być przecież Owiewka, jakiś Amerykanin, Żyd, Palestyńczyk. Nadjeżdżały karetki, strażacy rozwijali węże, stacje telewizyjne rejestrowały na żywo. Nieco wyżej brodaci terroryści ulatywali do nieba, to znaczy do głowy Drzeźniaka... Precz, precz... Przewrócił się ciężko na prawy bok... Zasnąć...<br>I to był błąd! Znowu dopadło go sadomaczo wyobraźni. Pomyślał o sobie jako landrynce w ustach. Gorąco, miękko i mokro. Język turlał nim i podrzucał - czuł na sobie liźnięcia i ostre ukłucia. Chyba zęby... Po bokach ściany policzków, u góry podniebienie. Jezu! Zęby trzeszczały jak przerdzewiałe kraty, od gardła biło rozpalonym oddechem... W pewnej chwili zęby rozchyliły się lekko