się orderami o pożółkły brzeg pocztowej marki. Nic prócz orderów nie mieli, nawet spodni i butów. Listy musiały kiedyś zamoknąć, bo atrament był rozmazany, pismo nieczytelne. Potoki słów, rzucanych na papier szczodrze, nie niosły już żadnej treści. Przemówiły dopiero w ogniu: rozpaliły się jaskrawym płomieniem, gwałtownym, zaborczym i niszczącym jak zachwyt albo rozpacz. Pokazały, czym są naprawdę, a potem w mgnieniu oka obróciły się w popiół. Wtedy w sąsiednim numerze nagle odezwały się pozytywki. Puściły blokady mechanizmów, naciągnięte sprężyny wprawiły tryby w ruch, wałki zaczęły się obracać i z ozdobnych szkatułek wydobyły się w zamęcie pożaru wszystkie naraz melodyjki, utykając i