z drwami i pogrzebaczem, żeby niemiłosiernie hałasować przy piecu - pachniało kurzem i skórą foteli. Tu nie było trzeba znać liter, tylko leżeć na dywanie i przewracać wielką kartę za kartą. Z kolorowych rycin wyskakiwały konie, konie, <br>konie, ileż tam było koni w ogromnych albumach Orłowskiego i Michałowskiego, i Juliusza Kossaka! Koni piękniejszych niż Baśka od rolwagi i Kuc od bryczki, a nawet niż para siwków i gniade klacze, Mila i Lalka, które zwykły były godnie ciągnąć powóz albo karetę, chociaż Jan bez pardonu pokrzykiwał na nie: "Wije! Noo, stooj!"<br>Godzinami leżałam na brzuchu, bo czułam, że właśnie tutaj znajdę pociechę, rozwiązanie