złodziejem", Gershwina "beztalenciem i klezmerem z cyrkowej budy", Szymanowskiego "cwanym dupkiem", "góralczykiem ukraińskim" bądź "zasmarkanym folklorystą". Hindemith, de Falla, Bartok w ogóle dla niego nie istnieli. Jeśli wymawiał słowo "jazz", to tak, jakby za chwilę miał dostać ataku padaczki, a już nazwy The Rolling Stones, Pretty Things czy nasze poczciwe Tajfuny albo Czerwone Gitary nawet nie przeszłyby mu przez gardło. Musiał być rzeczywiście bardzo stary, zmarł pod koniec lat sześćdziesiątych, podobno miał za sobą wielką przeszłość artystyczną, przed wojną grał duety z Pawłem Kochańskim, rzekomo akompaniował Kiepurze, pisał muzykę do słuchowisk radiowych. Może umierał szczęśliwy, może w Giżycku znalazł to, czego