Św. Piotra. Słońce paliło. Oddychało się żarem. Szedłem pocąc się, ogłuszony ruchem, potrącany przez pielgrzymki i turystów, których tysiące kołowało w tej części miasta. Ja wśród nich, też od tego potrącania posuwający się naprzód zygzakiem, jak pijany, ale lekki, zachwyamy. Niebem, powietrzem, światłem, Tybrem, platanami, mostem z Zamkiem Św. Anioła. Wtem ujrzałem przed sobą Bazylikę. Kopułę nad nią. Klosz ze spatynowanego srebrą, tak akuratny w swoim kształcie i miejscu na niebie, że nieomal serce mi gotowe było wyskoczyć z piersi, jak do najbliższej osoby albo jak do cudu.<br>Stałem tak chyba z kwadrans. Zamroczyło mnie wprost. Robiło się jednak niemożliwie gorąco