mi się we znaki. <br>Zbliżam się do oszklonego na całej szerokości gabinetu, drżąc w duchu, aby nie podpaść personelowi, którego jednym z odpowiedzialnych zadań jest trzymanie "spacerowiczów" na oku. Przechodzę bez pudła. W gabinecie odchodzi, zdaje się, jakaś poważniejsza interwencja. Widzę liczne białe fartuchy zgromadzone wokół leżącego na kozetce piżamowego delikwenta. Dobra nasza, posuwam do przodu. <br>Na deptaku pacjentów mało, bo jest to akurat pora sjesty, a ci których mijam, wcale nie zwracają na mnie uwagi. I lepiej. Z ciekawością rozglądam się na boki. Mijam po prawej niechybnie salon: stoliki, fotele, sztuczne kwiatki. <br>Myślę sobie - dobrze. Pełna kultura, mówiłam. Tyle że