między przyjemnością egocentracji a zażenowaniem z tego powodu. Ludzie uśmiechają się do mnie, przesyłają pozdrowienia ręką, a Mac i Vilbert patrzą na mnie troskliwie, śledząc każdy kęs, który niosę do ust, jakby się bali, żebym się nie udławił. Po obiedzie nastrój imieninowy wzmaga się, nie jest to już właściwie nastrój imieninowy, ale atmosfera, jaką stwarza się wokół ministra w uzdrowisku, gdzie przyjechał leczyć artretyzm. Mac i Vilbert nie pozwalają mi wziąć udziału w przemeblowaniu kaplicy na salę odczytową (w tej uniwersalnej łaźni ducha ma się to odbyć).<br>- Już my damy sobie radę, pan niech przejdzie się trochę po podwórku i zaczerpnie