ludzie jak zwykle spieszyli się do pracy, autobusy przystawały, parskając, na przystankach. Smętnych kirów nie będzie i żalu żadnego też nie, gdyż i sam Zygmunt, zmiąwszy kilka przekleństw pod adresem Dziadka, poczuł się o wiele swobodniej. Było za wcześnie, żeby zakończyć dzień, i za późno, żeby rozpocząć na nowo. Na nowo - to znaczy w jakiś przyzwoity sposób. Dochodziła ósma. Dlatego, już uspokojony, czym prędzej dotarł do podziemnego przejścia między miastem a Zatorzem i zniknął. Zapewne, jak to miał w zwyczaju, zanurzył się w echośpiewne wiadukty, w ciasne przesmyki ulic i wybrukowane kapslami podwórka.<br>* * *<br>Nie minął wcale dzień, tydzień ani miesiąc. Jeszcze