przełknąwszy suchą jak migdał ślinę, zsuwa się niżej, ku następnej jarzębinie. Stąd widzi dom od strony słońca, dom nastroszony sczerniałą winoroślą, na której liściach niczym rosa leżą drobiny gorącego światła. Bada kolejno okna zamknięte, drzwi, werandę, niskie ścianki żywopłotów, studzienkę z kranem kapiącym przezroczystymi kroplami. Na ścieżce żwirowej leżą porzucone pantofelki. Leżą nieporządnie, jakby skrzywdzone. I wreszcie spostrzega ją siedzącą na kamieniu. Obok skrzą się kwiaty ułożone równo. Wisia plecie wianek. Polek raptem cofa się gwałtownie, wpada do rowu pełnego rzeżuch zjadliwych. Wisia go nie widziała, nie mogła widzieć. Siedzi przecież odwrócona tyłem. Jest spokojna, świadoma bezpieczeństwa, nie domyśla się nawet