Przed nisko zawieszonym lustrem w łazience badał chropowatość swojej twarzy, postępy, jakie przez noc zrobił zarost, po czym sprawdzał ostrość żyletek. Wytrwale nanosił śnieżnobiałą pianę na policzki, brodę i szyję, aż jego twarz całkiem znikała w warstwach białawego puchu. Nieraz bywałem świadkiem tej łaziennej liturgii ojca, podpatrywałem go ukradkiem, przedrzeźniałem, patrzyły na mnie dwa czarne punkciki, spomiędzy nich wystawał szeroki nos. O tej porze słychać było jedynie stukanie wahadła zegara i szmer żyletki, która z chirurgiczną precyzją wędrowała pod włos i usuwała zarost. Kłębki szybko wysychającego kremu cicho jak puch spadały na posadzkę, po czym twardniały i trzeba było je później