kląsknięcia. A po paru następnych<br>znów, lecz już się nie usprawiedliwiała, jakby oddając się bez reszty<br>naszłej ją nagle nadziei, że domaca się gdzieś w ciemnościach tego<br>buta. Raz po raz ten jej cień pochylał się, choćby żeby dotknąć ścieżki<br>czy przejechać dłonią po niej. Dzięki temu nie musiałem już podganiać<br>za nią, czasem nawet zwalniałem, żeby ten cień jej zdążył się<br>podźwignąć.<br> Może gdyby nie to, że w głębi duszy chyba nie do końca mi ufała,<br>szłaby pewnie najchętniej na kolanach, żeby się co rusz nie schylać nad<br>ścieżką, no, a przede wszystkim żeby nie zostawiać od schylenia się do