kipiące w dole morze, a oderwane fragmenty ciemnych stratocumulusów chciwie wyciągały dość długie, lepkie macki po przemykającą dołem maszynę. Zgniłe niebo wokół wciąż zawleczone było tym mocno postrzępionym, sinym, nijak nie dającym się ominąć, paskudztwem. Bez jakiejkolwiek, wyraźnej linii rozgraniczenia szarość leżącego w dole morza przechodziła w szarość nieba. Dalej, w górze, tam gdzie zwykle znajduje się słońce ta szarość była jedynie może o jeden odcień jakby jaśniejsza. Niebo wokół wyglądało, jak dziecinna zupa z grysiku, zbyt mocno jednak rozcieńczona wodą. Dlatego z taką desperacją tkwił wzrokiem w przedniej szybie oszklenia kabiny w duchu marząc o tym, by wreszcie dojrzeć coś na