świadomość, że moja nieudolność byłaby profanacją Wielkiej Muzyki. Moje własne ucho wybaczało mi małe pomyłki, kazało długo szukać tej atmosfery lekkiego drżenia, wierzb i rześkiego dudnienia wiejskiej basetli. Przy dłuższym wczytywaniu się pojawiało się coś w rodzaju wirtualnego muzycznego tworu. Dźwięki wydobyte z mojego starego instrumentu umysł przetwarzał, udoskonalał w wyobraźni, upodabniał do ideału. Najcudowniejsza była świadomość posiadania tego tworu na własność, pobudzania go wielokrotnie, rozpoczynania wciąż od początku, szlifowania i polerowania, znajdowania sensu pauz, w których cisza dopowiadała potwierdzenie piękna. Czas młodości potrzebował upajać się tą muzyką jak górskim powietrzem. Nic wówczas nie było niemożliwe. Trafiały się dnie, kiedy to