wyegzekwować zamknięcie lokalu, a w tym samym czasie ochronę pracującego na czarno kombinatu rozrywkowego stanowili funkcjonariusze z AT. - Właściciel dobrze im płacił, ale jego syn zaszedł im nieźle za skórę - opowiada jeden z bywalców Labiryntu. - Robił sobie żarty, dzwonił, żeby natychmiast rzucali wszystko i stawiali się w dyskotece, bo jest zadyma, a kiedy przyjeżdżali zziajani, nic się nie działo. Nieraz się odgrażali, że rzucą to w diabły i skują skurwysynowi mordę, ale w końcu zawsze zwyciężała chłodna kalkulacja. Szef płacił i wymagał, zaciskali zęby i znosili żarciki jego synalka.<br><br>Były komendant główny policji z początku lat 90. Roman Hula, później właściciel