wartownik. Jego bystre oczy, z czymś niespotykanym do tej pory - okruchem życzliwości? - przebiegły, ile służba wymagała, po Jassmontach. Pod jego butami śnieg przyjemnie zabrzęczał, sprzączka u karabinu podzwaniała, wydając odgłos podobny to tego, jakim czaruje końska uprząż. Wartownik podniósł wolną rękę i pozdrowił. Róża na ten gest uśmiechnęła się, Jassmont zakasłał, chyba dzisiaj nie strzeli nam w plecy. <br>Ponad gontami posterunku zawisła mlecznoołowiana mgła, jak w pralni parowej, efekt spalania kiepskiego koksu. Przeszli, znowu trzasnęły drzwi, wartownik powrócił do ciepłego pomieszczenia. <br>Z rana Jassmont, chuchając na szybę, prorokował: - Będzie z piętnaście gradusów - raczej do siebie, bo uważał, że Róża jeszcze śpi