w nieskończoność. Dziewięć stopni, półpiętro, znów dziewięć stopni, półpiętro, na którym pomrugiwała złośliwie żarówka w drucianym koszu. Przystanął. Chropawy beton ściany miło chłodził czoło. Jeszcze dziewięć stopni i izdebka z łóżkiem polowym, na którym chrapał pod szarym kocem siwobrody staruszek, jeszcze wiązka czarnych kabli, którą trzeba było przekroczyć, i następne żelazne drzwi, za którymi otwierała się noc. Ciemności rozcinała jasna pręga betonowej kładki nad jazem, pięć stożków blasku z jarzeniowych latarni płonących wzdłuż żelaznej balustrady. Dlatego natychmiast dostrzegł tamtych dwoje i w porę zatrzymał się w drzwiach pakamery. Lidka szarpała się konwulsyjnie, z nogami podanymi w przód, ale plecami przyciśniętymi nienaturalnie