myślami tuliłam się do wąskiej głowy: Przyjacielu, przyjacielu! Koniu, o koniu! Towarzyszu dawnych dni, na cóż nam zeszło obojgu?... - Chowałam się za przechodzących zdjęta nagłym strachem, że mnie pozna, że spotkam jego oczy, pełne zdumionego wyrzutu i żalu. A potem śmiałam się sama z tej obawy śmiechem podobnym do płaczu. Jakżeby mnie poznało to biedne stworzenie? Tego się nie mogłam lękać. Mój koń kochany znał dobrze, poznawał o kilkadziesiąt kroków - ale dawną swoją panią, wesołą, śmiejącą, pewną siebie, która przynosiła mu garściami cukier, a wskoczywszy na siodło myślała, że połowa świata co najmniej do niej należy. Jakżeby mógł domyśleć się tej