które mnie do siebie<br>przywoływało.<br> Bojaźń moja była wielka i przejmująca, lecz wstąpiłem w smugę<br>światła, której chłód przeniknął mnie dreszczem.<br> Szedłem boso, tak jak się idzie wskroś toni, sandały moje, stare<br>kapcie, zostawiłem na brzegu, na krawędzi cienia ziemi.<br> Stąpałem żwawo i lekko, właściwie nie szedłem, lecz byłem<br>przyciągany.<br> Mknąłem na koniuszkach palców.<br> W swoim zielonym chałacie, trzepoczącym u moich stóp.<br> Aż oparłem się o roziskrzony do białości parapet okna, na którym<br>złożyłem dłonie jak na karmieniu ołtarza.<br> Okno wychodziło na nasz ogród, nasz gaj, do którego nigdy jeszcze<br>nie zajrzałem, obrzeżony wokół cieniem muru, cieniem wieczystych tabu<br>i zakazów