takim samym podróżnym, z tego samego lub innego pociągu. Podejrzewałem, że na rynku był już przede mną. <br>Droga kończyła się w polu. Ulica zanurzała się wprost w ziemi, niczym pochylnia doku w głębinie oceanu. Zboża, falujący płaskowyż sięgający aż za horyzont. Wielki taras, jaskrawy od słońca, żółci, oranżu, fioletowych cieni dziko rosnących krzewów, drzew, wypełniający jaskrawością dno oka, siatkówkę, cały splot nerwu wzrokowego. Mrużyłem oczy, zasłaniałem je dłonią, odwracałem się przed tą chwałą zbożowego tronu, niebiańskim roślinnym powozem z nowej księgi Ezechiela, próbując jednocześnie zapomnieć o człowieku w szarym, może nawet czarnym prochowcu, który najwyraźniej mnie śledził i najwyraźniej się z tym